Zafascynowani ludźmi, przyrodą i pięknem Bajkału ruszamy w dalszą część naszej podróży, do Mongolii. Kupujemy, jak się okazuje, ostatnie bilety na pociąg do Ułan Bator i ruszamy w podróż.

Mimo, iż przed wyjazdem czytaliśmy wiele artykułów, przewodników po Mongolii, to przyjmowaliśmy w naszym wyobrażeniu tego kraju, wiele stereotypowego myślenia Europejczyka. Na szczęście, wiele z tych wyobrażeń okazało się błędne, na korzyść pozytywnego zaskoczenia, z którym mieliśmy do czynienia już na miejscu. Część z nich na zawsze pozostanie anegdotami, do których często będziemy wracać w naszych opowieściach. Jedna z nich, dotyczyła cukru…

Wiedząc, że w Mongolii popularna jest słona herbata z mlekiem, najczęściej kozim, wręcz z automatu założyliśmy, że piją tam słoną herbatę, bo… nie mają cukru. No i tym samym, jeszcze na dworcu w Irkucku, czekając na pociąg do Ułan Bator, kolekcjonowaliśmy saszetki z cukrem, otrzymane do zamówionej herbaty. Już po przekroczeniu granicy, okazało się, że w sklepach absolutnie cukru nie brakuje, a zwyczaj picia słonej herbaty wynika tylko i wyłącznie z lokalnych upodobań i tradycji.

Nie tylko kwestia cukru okazała się dla nas pozytywnym zaskoczeniem. Sama stolica, wielokrotnie krytykowana była w przewodnikach jako zaniedbane i nieładne miasto, naszym zdaniem bardzo niesłusznie, o czym przekonaliśmy się będąc już na miejscu.

Warto wiedzieć, że całą Mongolię, kraj pięciokrotnie większy powierzchniowo od Polski, zamieszkuje ok 2.5 mln mieszkańców, z czego prawie połowa mieszka właśnie w Ułan Bator. To tutaj znajdują się główne urzędy państwowe i administracyjne, banki, uczelnie, ambasady oraz wiele innych. Przy okazji bardzo nas też zachwyciła uroda, szczególnie mongolskich kobiet, studentek czy też pracownic różnych instytucji.

Ciekawe jest też to, jak często przenikała się nawzajem nowoczesność ubioru mongolskiej młodzieży z tradycjonalizmem stroju osób starszych. Natomiast wystarczy przekroczyć granice miasta, by otaczający nas krajobraz zmienił się diametralnie, na korzyść pięknych gór, ciągnącego się po horyzont stepu oraz niesamowitej przyrody.

W samej stolicy spędziliśmy dwa dni. Był to przede wszystkim czas na przygotowanie się oraz zrobienie zakupów przed wyruszeniem na step.

Szczególną niespodzianką okazała się dla nas obecność licznych polskich produktów na półkach w supermarketach, poczynając od soków, napojów owocowych, polskiej wódki, kończąc na szczególnie popularnych w Mongolii przetworach warzywnych firmy „Urbanek” , które jak się później mieliśmy okazję przekonać, były dostępne nawet w małych lokalnych sklepikach na stepie.

Spędziliśmy też kilka godzin na terenie buddyjskiego kompleksu klasztornego Gandan, jednego z najważniejszych oraz jednego z nielicznych, niezniszczonych przez komunistów, ośrodków religijnych w Mongolii. W klasztorze zauważyć można unikalne style dawnej architektury, tj. mongolski, tybetański czy chiński. We wnętrzach znajduje się wiele bezcennych rękopisów, zabytków czy rzeźb, z których najważniejsza to kilkunastometrowa postać złotego Buddy.

Klasztor zwiedzaliśmy wcześnie rano, dzięki temu mieliśmy okazję zaobserwować wielu mnichów podążających na poranną modlitwę, oraz ukradkiem wejść do szkoły buddyjskiej w trakcie prowadzonej lekcji.

Kolejnego dnia, skoro świt opuszczamy stolicę i tuż po minięciu szlabanu granicznego, dostrzegamy na zboczu góry usypany piękny portret Czyngis Chana. To przywitanie wszystkich przybywających do tego kraju, gdyż jest on doskonale widoczny z okien samolotów lądujących na pobliskim lotnisku imienia właśnie tegoż największego władcy Imperium Mongolskiego.

Nieco dalej dojeżdżamy do usypanego z kamieni kopca, z wielkim drewniany palem po środku. To połączenie spotkanego przez nas już nad Bajkałem, obo i serge, tutaj określane mianem „oło„.

Tradycja nakazuje, by każdy udający się w podróż, okrążył go swoim pojazdem, czy też na nogach, nieparzystą ilość razy, zostawiając też na kopcu kamień czy jakiś inny przedmiot, by dobre duchy czuwały nad wędrowcem. Towarzyszący nam mongolski kierowca, opowiada nam, iż w głębi stepu będziemy coraz częściej spotykali takie kopce, a na niektórych z nich umieszczone będą końskie czerepy. Gdy koń był za życia dobry koniem, to gdy umrze, gospodarz przynosi jego głowę na oło, by koń ten mógł biegać z końmi niebiańskimi.

Po około połowie dnia jazdy, poczciwym, starym rosyjskim uazem, docieramy do małego skupiska kilku jurt. Tutaj też, w lokalnej jadłodajni mamy okazję spróbować tradycyjnej mongolskiej słonej herbaty z kozim mlekiem i próbujemy koziego mięsa na obiad.

Ciekawostką jest to, iż w takich osadach, z powodu częstego braku elektryfikacji (a baterie słoneczne są niewystarczające), nie ma możliwości podłączenia żadnego sprzętu elektronicznego, w tym lodówki. Z tego też powodu, by nie przechowywać długo i w zbyt wysokiej temperaturze mięsa, panuje zwyczaj, iż codziennie inna rodzina ubija zwierzę i dzieli mięso wśród mieszkańców osady. Tym sposobem mięso nie marnuje się, tylko zostaje rozdzielone wśród wszystkich i codziennie jest ono świeże.

Kolejnych osiem dni spędzimy z naszym kierowcą, Ganą oraz jego pomocnikiem, jak się potem okaże traktowanym niemalże jak syn, młodzieńcem o imieniu Togi.

Wynajęcie samego samochodu w Mongolii, na taką długą podróż, jest wręcz niemożliwe. Wynika to z braku infrastruktury drogowej, a trasy wyznaczane są często przez samochód, który jechał wcześniej. Podróżuje się z kompasem czy też gps-em wyznaczającym jedynie kierunek jazdy, a nie drogę – ich praktycznie brakuje. Wymaga to doskonałej znajomości terenu, oraz w przypadku zgubienia drogi, znajomości języka mongolskiego, bez którego nie sposób się porozumiewać na stepie. Jak sami będziemy mieć okazję się później przekonać i z tymi umiejętnościami łatwo zgubić drogę. A najlepiej na trasie spisują się właśnie stare poczciwe rosyjskie maszyny, bo wielokrotnie na ostrych czy wąskich podjazdach oraz podmokniętych trasach, bez problemu i z uśmiechem na twarzy, a strachem w kieszeni, będziemy mijać nowoczesne ale zepsute czy uszkodzone nowoczesne samochody „terenowe”.

Pierwszy postój na nocleg mamy w iście stepowej scenerii, wśród gór, z hodowcami kóz, którzy decydują się udostępnić nam na nocleg swoją jurtę, sami na ten czas tłocząc się razem w drugiej z nich.

Wieczorna pora, przy palenisku pośrodku jurty, to doskonała atmosfera do wysłuchiwania opowieści Gany, o jego młodości, pracy w Ułan Bator, ale także o zwyczajach panujących w Mongolii, również o problemach z jakimi się boryka ten kraj. Gana ma też niesamowitą wiedzę o naszym kraju jak i samych Polakach, których jak się okazuje, ma sporo wśród znajomych.

Wielokrotnie w trakcie tych ośmiu dni wspólnie przebytych w mongolskim interiorze, zaskoczy nas swoją znajomością historii Polski.

W trakcie kolejnego dnia podróży, docieramy do buddyjskiego monastyru, zburzonego przez rosyjskich komunistów w trakcie okupacji. Dojeżdżamy do pierwszego małego miasteczka Luus, gdzie dziadek Gany był lamą. Następnie również lamą był jego ojciec, ale w trakcie represji, uciekł do Ułan Bator, by uniknąć śmierci. W Luus, Gana zaprowadza nas do znajomych jego rodziny, którzy mimo iż nie znamy ich języka, są niezwykle uprzejmi, częstują nas lokalnymi specjałami, oraz ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu dają nam do obejrzenia rodzinny album ze zdjęciami. Po zjedzeniu pysznego baraniego mięsa, wyruszamy w dalszą drogę, gdzie czekają na nas kolejne niespodzianki.

Po  dwóch godzinach jazdy, na horyzoncie ukazuje nam się pojedyncza jurta, z dużym skupiskiem wielbłądów. Po zatrzymaniu, okazuję się że to farma wielbłądzia i zostajemy zaproszeni do środka, gdzie opiekujące się stadem babcia z wnuczką, częstują nas wyrobami z mleka oraz mięsa wielbłądziego. Niespodziewanie pojawiają się jeszcze dwaj mężczyźni, z których jeden po kilku minutach rozmowy zaczyna mówić do nas po polsku! Mężczyzna ten studiował w Leningradzie, a przez rok przebywał w Gdańsku gdzie nauczył się naszego języka. W ramach integracji polsko-mongolskiej zostajemy też poczęstowani samogonem z mleka wielbłądziego. Po obserwacji zaganiania stada do dojenia, żegnamy się z kolejną sympatyczną rodziną koczowniczą.

Dzień kończymy z najpiękniejszą dla nas niespodzianką. Docieramy do mieniącego się niesamowitymi kolorami czerwieni i brązu – kanionu Tsagaan Suvraga. Jak zaczarowani, wpatrujemy się w ten kolorowy krajobraz, dodatkowo podkreślonego blaskiem zachodzącego słońca. Bez zastanowienia decydujemy się na rozbicie namiotów u podnóży tego kanionu, po to, by móc go jeszcze podziwiać o wschodzie słońca.

Kolejny wieczór i kolacja, to kolejne długie nocne rozmowy z Ganą. Dowiadujemy się, że w Mongolii jest zaledwie kilka 20-30 tys. miasteczek, a resztę terenu kraju pokrywają pustynia, step, góry, gdzie ziemia jest państwowa.

Gana opowiada nam też o czasach swojej młodości, kiedy to razem z bratem jeździł po towar do Chin, a potem spędzając kilka dni w pociągu jechali do Moskwy na handel. Również w ciągu dnia i jazdy samochodem, Gana nieustannie opowiada nam wiele historii jak i anegdot o mieszkańcach jego kraju.

Prowadzenie samochodu to też nie lada sztuka, a sama mam okazję również o tym się przekonać. Na godzinę siadam za kierownicą, ale to wystarczy, by odczuć brak drogi, przejazd po wybojach i nierównościach, co często wymusza maksymalną prędkość jazdy do 30-40 km/h.

Nasz wyjazd do Mongolii odbywał się w czasie, kiedy trwa największe święto mongolskie – festiwal Naadam i decydujemy się zobaczyć to wydarzenie. Nie chcemy jednak oglądać tych zawodów w Ułan Bator, wśród niesamowitych tłumów i hałasu. Dlatego też bardzo cieszymy się, gdy przypadkowo trafiamy na obchody tego święta, w trakcie podróży po mongolskim stepie. Naadam to święto połączone z odbywającymi się zawodami sportowymi, składającymi się z kilku dyscyplin sportowych, z których najważniejsze to zapasy, łucznictwo oraz wyścigi konne. Z racji tego, że mieliśmy okazję obserwować te zawody w niewielkiej miejscowości, to bez problemu udało nam się dotrzeć nawet pod namiot, w którym odbywały się zawody strzelania z kuszy. Przebywanie wśród tradycyjnie ubranych Mongołów, którzy bardzo specyficznie wydawanymi odgłosami dopingowali swoich zawodników, wywarło na nas niesamowite wrażenie.

Dalsza podróż a w zasadzie podskoki na wyboistej drodze, upływają nam w towarzystwie pysznego soku z aloesu, który wpędził nas wręcz w uzależnienie, a doskonale gasi pragnienie. I to nie aloes, ale pogoda sprawiła, że wielokrotnie na horyzoncie obserwowaliśmy fatamorganę, której w trakcie naszych dotychczasowych podróży nie udało nam się jeszcze nigdzie zobaczyć.

Następny dzień spędzamy w malowniczej Dolinie Orła „Yolyn Am” , którą docieramy do lodowego kanionu, gdzie mimo panującej na zewnątrz w ciągu lata temperatury mocno przekraczającej 40 stopni Celsjusza w cieniu, cały rok utrzymuje się gruba warstwa lodu.

Późnym wieczorem docieramy do ciągnącego się na 180km a szerokiego miejscami na kilka kilometrów pasma piaszczystych wydm „Khongor”. To kolejne, po stepowych, górzystych, oraz lodowych obliczach Gobi.

Dzień rozpoczynamy spacerem na szczyt wydm, by móc z wysokości podziwiać ciągnące się równolegle pasma złocistego piasku i grafitowych gór.

Legenda głosi, że wydmy te powstały z łez płaczącej księżniczki mongolskiej, która musiała poślubić księcia zwaśnionego sąsiedniego ludu, by zapewnić pokój swojej ojczyźnie. To łzy księżniczki spadając na ziemię znaczyły przebytą przez nią drogę.

Po wydmach udajemy się Bayan Zag – miejsca gdzie znajdują się formacje skalne zwane „płonącymi klifami”, które ze względu na swój głęboki ceglasty kolor sprawiają wrażenie żarzących się. Miejsce to słynie z odnalezionych tu licznych szkieletów oraz jaj dinozaurów. Mimo przepełnionego bagażu, zabraliśmy ze sobą namiot, a to pozwoliło nam na rozbijanie obozowiska w miejscach, w których sami chcieliśmy, z dala od turystycznych ger campów.

Tym sposobem, decydujemy się na nocleg pośród gaju miniaturowych drzewek zwanych drzewem gobijskim, do złudzenia przypominających drzewka bonsai. Ognisko, mongolska wódka z jagody wielbłądziej i pyszne baranie, marynowane od kilku dni „pod blachami uaza” szaszłyki, to kolejna okazja do długich nocnych rozmów z naszymi mongolskimi towarzyszami podróży. Gana mimo iż całe swe życie mieszka w Ułan Bator, czasami lubi opuścić miasto i udać się na kilka dni w podróż w głąb swego kraju. Wcale nas to nie dziwi. Jak szybko człowiek przyzwyczaja się do zmieniających się warunków. Do braku cywilizacji, życia i spania pod niesamowicie gwiaździstym niebem, wśród buszującej w koło obozowiska zwierzyny. Nie przeszkadza brak jakiejkolwiek internetowej czy telefonicznej komunikacji, pewnie tylko rodzina w Polsce się trochę niepokoi. Zmierzamy już powoli w kierunku Ułan Bator.

Po drodze zatrzymujemy się nad rzeką Ongi, nieopodal której znajdują się ruiny świątyni Ongyn Khiid . Smutne to, że w trakcie represji komunistycznych na ponad 1000 buddyjskich świątyń, większość została doszczętnie zburzona. Ostatnią noc, na bezkresie stepu, spędzamy pośród masywu świętej góry Zorgol Khairhan, w której jaskiniach to w trakcie ucieczki przed swoim wujem ukrywał się Temudżyn, później znany jako władca Imperium Mongolskiego pod nazwą Czyngis Chan.

Step żegna nas piękną tęczą wyłaniającą się po przelotnym deszczu. Żal wracać do zatłoczonych ulic, brudu i huku miasta. Jedno wiemy, że jeszcze kiedyś wrócimy do Mongolii, może nawet w całkiem niedalekiej przyszłości…

 

Udostępnij: