Pierwszy etap – Kolej Transsyberyjska

Jeszcze przed wyjazdem, gdy opowiadaliśmy o naszych planach przyjaciołom i znajomym, spotykaliśmy się z dwiema reakcjami. Jedni z odrobiną zazdrości w głowie snuli marzenia o tym, że może i im kiedyś się uda przejechać najdłuższą koleją świata. Inni zaś zdecydowanie mówili, że nigdy na coś takiego się nie zdecydują, skoro można szybciej i nie o wiele drożej polecieć samolotem. Ale po co w ogóle jechać na mroźną Syberię?!

Myślę, że my sami, no może poza Maćkiem, który dwa lata temu już poznał smak tej kolei, nie wiedzieliśmy na co, tak naprawdę się decydujemy.

Do pociągu wsiedliśmy już we Lwowie i po niespełna 24 godzinach wysiedliśmy na Dworcu Kijowskim w Moskwie. Czekało nas zmierzenie się z moskiewskim, jakże ogromnym metrem. Już w Polsce podjęliśmy próby zasięgnięcia informacji jak „ugryźć” ten temat, zwłaszcza, że czasu w Moskwie mieliśmy mało, a żeby pogubić się w tym metrze, wiele nie potrzeba. Z pomocą, poprzez couchsurfing (www.couchsurfing.com) przyszła nam Maruszka, mieszkanka Moskwy. Nie dość, że skrupulatnie wytłumaczyła nam linie i przystanki gdzie powinniśmy się przesiąść, to na koniec zaproponowała, że przyjedzie po nas na dworzec i przetransportuje na docelowy, i jeszcze zostawimy bagaże w przechowali, i zdążymy zobaczyć Plac Czerwony. Tak jak obiecała, tak też się stało i tym samym rozpoczęła się seria wielu pozytywnych zaskoczeń, które towarzyszą nam do dnia dzisiejszego.

Po obejrzeniu tej monumentalnej wizytówki Moskwy, zgodnie z instrukcjami naszej rosyjskiej koleżanki, udaliśmy się w poszukiwaniu naszego pociągu, który to będzie naszym domem i sypialnią przez następnych kilka dni.

Z nieba lał się żar. 38 stopni w cieniu dawało nam się we znaki. Na peronie stał ciągnący się po horyzont, trzydziestowagonowy pociąg. Kolana uginały nam się pod ciężarem bagaży, ale bez problemu dotarliśmy do naszego wagonu – plackarty nr 16. To najniższa klasa wagonów tych pociągów dalekobieżnych, ale tym samym najciekawsza forma poznania współtowarzyszy podróży, o czym mieliśmy okazję przekonać się już wkrótce. Bezpośrednio w naszym „składzie” podróżowały z nami dwie starsze panie, siostry, które jechały w odwiedziny do rodziny mieszkającej dwa dni podróży od Moskwy. Nieopodal, siedziała młoda dziewczyna, jadąca na swój ślub do Kazachstanu. Kilka przedziałów dalej – trójka mężczyzn ze Lwowa, którzy kiedyś pracowali w Polsce, a teraz jadą za pracą do Krasnojarska. Jedni jadą w odwiedziny do rodzinny, inni do pracy. Są i tacy, którzy taszczą ze sobą wielkie toboły nie wiadomo czego, jak i tacy, którzy przewożą dziwnego wyglądu i pochodzenia zielska. Część pasażerów wysiadała w połowie drogi, a my dzielnie jechaliśmy dalej, po to, by piątej doby wysiąść w Irkucku. Do pociągu wsiadali kolejno elegancko ubrani i umalowani podróżnicy, po to, by kilka minut po odjeździe przebrać się w różnego rodzaju dresy, piżamy i podomki. Nawet swego rodzaju „rewię mody” urządzała jedna z naszych prowadnic (na każdy wagon przypadają dwie prowadnice, ktoś pokroju naszych konduktorów, ale o znacznie większym zakresie obowiązków). Wspomniana prowadnica, ochrzczona przez nas przydomkiem „Frau Helga” paradowała po wagonie na zmianę to w niebiesko-różowych piżamkach, różowych kapciach i różowej opasce w burzy rozczochranych włosów, czasami „przepoczwarzając” się w panią woźną, w granatowej podomce, latając ze szczotką po naszym wagonie.

W pociągu panował swego rodzaju stały plan dnia. Prowadnica, pilnując obowiązującego na całym odcinku podróży czasu moskiewskiego, dbała o to, by o odpowiedniej porze wygasić światła i zagonić wszystkich do spania. Problemem bywały toalety, które przed i po większych stacjach zamykane były na 30 minut. Zbawieniem był dla nas samowar z dostępną cały dzień gorącą wodą, której my byliśmy szczególnymi fanami. Tak więc po przebudzeniu i porannej toalecie, każdy wyczekiwał najbliższego dłuższego postoju, po to by zaopatrzyć się w coś do jedzenia. „Transsyberyjska strefa wolnego handlu” oferowała prawie wszystko: wędzone i suszone ryby, pirożki z kapustą, pieczarkami, rybą lub ziemniakami, schłodzone piwo, lody, a także maskotki, kapcie, wiklinowe kosze czy też swetry z psiej wełny. Gdy nadchodziła pora obiadowa, po całym wagonie roztaczał się pomieszany zapach wędzonych ryb, czy kurczaka. Są i tacy, którzy pozostawali wierni chińskim zupkom. Nasi zaprzyjaźnieni Ukraińcy poinstruowali nas, by więcej nie kupować całej ryby, której patroszenie przysporzyło nam wiele zabawy. Codziennie skrupulatnie „zakwaszaliśmy się” typowo lokalnym wyrobem – kwasem chlebowym. Żyłką handlarza wykazała się też Ania, która to sprytnie przehandlowała z drugą z prowadnic, turystyczny prysznic w zamian za cztery ozdobne typowo transsyberyjskie koszyki na herbatę.

Każdy postój na dworcu był dla nas doskonałą okazją do fotograficznej dokumentacji, zarówno handlarzy i kupujących, jak i też podziwiania, czasami niesamowitych architektonicznie budynków dworców kolejowych. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na jednym z nich, z głośników popłynęły pieśni propagandowe…

Zbliżaliśmy się do celu naszej podróży koleją – Irkucka, po to by dostać się na bajkalską wyspę Olchon. Chcąc szlifować swój rosyjski, postanowiliśmy Pana z naszego przedziału zapytać o to, czy wie gdzie stoją „matrioszki na Olchon”. Jakież musiało być jego zdziwienie, gdy zamiast skorzystać z marszrutki, postanowiliśmy do tego celu użyć typowo rosyjskich drewnianych tradycyjnych laleczek…. Na Olchon dostaliśmy się marszrutką, ale o tym, jakie towarzyszyły nam tam przygody, już w kolejnej relacji…

 

 

Udostępnij: