Powiew śródziemnomorskiej bryzy

Jak w piosence Golców, „ledwie zaśniesz, a już musisz wstać…” – pobudka o 2:40 (rano/w nocy?). Szybkie przygotowanie śniadania mającego być zjedzonym w trasie, ubranie się, pożegnanie i wyjście w ciemną, wilgotną noc. Oczekiwanie na busa, mającego zawieźć nas na lotnisko. Coś przed godz. 4:00 wyjeżdżamy poza miasto, na autostradę.

Na przedmieściach Torunia, w mrocznej atmosferze listopadowego poranka, mężczyźni starają się uruchomić wóz, który odmówił posłuszeństwa. „Przeparkowują” go z dwupasmówki na pobliski parking przypisany do komunalnego … cmentarza. „Jest dobrze”, myślę sobie w duchu. Ponad godzinę czekamy na zastępczy pojazd. Byłby szybciej, ale ponoć kierowca był „wczorajszy”, dlatego nie podstawił auta, w związku z czym, nasz transportowiec dwukrotnie przemierza miasto wszerz (raz taksówką, raz w pojeździe docelowym).

Ok. 9:30 (planowo – tak mieliśmy dotrzeć zgodnie ze scenariuszem), docieramy na Okęcie. Bramki, kontrole i … brak dla mnie biletu na lot. Grupa po odprawie, a ja stoję przy konsolecie pracowników obsługi pasażerów, bo trwa weryfikacja, która w konsekwencji nie potwierdza moich danych.

Scenka sytuacyjna:

Pani: Dlaczego zmieniła sobie Pani imię?

Ja: (nie rozumiejąc żartu) – Z tego co mi wiadomo, od urodzenia je mam przypisane.

Widząc spojrzenie Pani, milknę na krótką chwilę. Wydaje mi się, że już rozumiem, co oznacza frazeologizm „mieć usta zaciśnięte w ciup” – obsługująca Pani właśnie wygląda, jakby owy „ciup” miała ściśnięty na twarzy.

Po chwili wyjawione mi zostaje, że zamawiający bilet podał inne imię, niż noszę. Wszak „Anna” to nie to samo co „Joanna”. Ja to wiem, ale moje wyjaśnienia nie są nikomu w tej chwili potrzebne. Nie ja zamawiałam bilety, nie ja podawałam dane, czyżbym i nie ja miała lecieć za ten błąd do Włoch? Po raz pierwszy w życiu lecieć do Italii, i jej nie zobaczyć?

Nie uzyskując w helpdesku Alitalii pomyślnych wieści, kupione zostają dla mnie dwa bilety, co oznacza, że moja „przyjemność” lotu samolotem kosztuje dodatkowe dwa tysiące złotych.

Po dwóch godzinach fantastycznego lotu (pamiętaj, drogi Czytelniku, że po raz pierwszy leciałam samolotem, dlatego cały przebieg tej podróży pamiętam z wszelkimi detalami!), docieramy do Rzymu. Myślę o dniu powrotu, jaki odpowiednik „syndromu jerozolimskiego” będzie moim udziałem. Czy w ogóle zwiedzając Rzym przyjmę jakąś maskę „typowej Grażyny” na urlopie? Zapominam o tym na chwilę, bo doświadczenia zmysłowe kierują moją uwagę gdzieś indziej.

Co dostrzegają oczy kogoś, kto po raz pierwszy widzi Włochy, Rzym? Palmy, architekturę we wszelkich odcieniach zwanych w malarstwie „apricot”, radość. Towarzyszą im odczucia przyjemnego ciepła, które każe chodzić wieczorem w podkoszulku, podczas gdy oni ubrani są w swetry i kurtki.

„A więc to jest TEN Rzym” – przypominam sobie, kiedy stoję przed Colosseum. Miejsce dotychczas znane mi z biblijnych treści, akademickich publikacji, innych źródeł, zostaje przeze mnie doświadczone fizycznie. Wreszcie przeżywam to, co mnie ciekawiło. Romulus i Remus z wilczycą? Proszę bardzo! Akwedukty, parlament? Na wyciągnięcie ręki.

 

Na zakończenie dnia, wędrujemy po starej części Rzymu z kapitalnym przewodnikiem – Jerzym Sawko . W pewnym momencie zastanawiam się, czy on jest taki naprawdę, czy gra przed nami jakąś rolę? Gestykuluje, podkrzykuje, akcentuje, intonuje, wyrzuca z siebie tysiące słów goniąc kolejne wątki, kolejne historie konieczne do przedstawienia. „Widać, miasto wpływa tak na ludzi, że poddając się jego rytmowi, stają się oni radośni, życzliwi, otwarci, autentyczni, bez pozorów. Też tak chcę!” – rozmyślam w międzyczasie*.

Słucham jego opowieści, kluczę po wąskich uliczkach odnajdując w nich zdarzenia, biografie, sceny miłości, zazdrości, zdrad i morderstw krewkich Rzymianek i Rzymian. Zapisuję fotograficznie na telefonie ważniejsze miejsca planując nanieść je na mapę po powrocie do domu. Dzięki zapisowi gps na karcie aparatu fotograficznego, każde zdjęcie posiada etykietę z nazwą lokalizacji, w której zostało wykonane. Ułatwi to Maćkowi sprawę porządkowania miejsc, w jakich byliśmy.

Z włączonym dyktafonem idę ulicami zbierając dźwięki miasta, by w „podłe dni” odtwarzać energię miejsca i marzyć o powrocie do kawiarenek z uczciwą, niesfałszowaną kawą.

Wracamy na noc na ul. Via dell’Olmata. U s. Elżbietanek przy Santa Maria Maggiore nocujemy, aż do ostatniego dnia naszego pobytu w Rzymie. I dobrze, bo w zasięgu kilku minut odległości mam tu wszystko, co jest mi potrzebne. Ale o tym, napiszę jutro.

 

*  po powrocie do pokoju sprawdzam w sieci nazwisko naszego przewodnika. Na swojej stronie internetowej pisze, że jest „rzymianinem”. Wiele mi to wyjaśnia i potwierdza, że będąc w Rzymie ma się dwie możliwości – zostać mentalnym (Rz)rzymianinem, albo wytrwać w rzeczywistym przedstawicielstwie Barbaricum, czytaj: typową Grażyną lub Januszem. Odkrywam dzięki temu w sobie jedną z prawd, która drzemała gdzieś we mnie bardzo głęboko i została uwolniona i nazwana właśnie tu, we Włoszech – „Pozwól sobie być sobą”. Jakie to włoskie.

Udostępnij: