Kiedy czytamy poprzedni wpis z kategorii „102 wyspy Beskidu Wyspowego” to mamy uśmiech na twarzach. W zeszłym roku pierwsze wyjście okazało się ostatnim. I to jest właśnie magia nieprzewidywalności wędrowania w naszym przypadku – czasu i miejsca – nigdy nie wiemy dokładnie gdzie pójdziemy i kiedy.

Po prostu, w zeszłym roku zabrakło czasu. Każda niedziela naznaczona była wyjazdem służbowym, stąd utrudnienia z realizacją planu. Ale powoli wracamy na szlak!

19 maja 2024, godz. 07:45 > Jabłoniec, Kuklacz, Golców <

Korzystając z szansy noclegu u rodziny, wybraliśmy się na szlak trochę na „łapu capu”. Prognozy pogody straszyły, że weekend będzie deszczowy, nieprzyjazny i ogólnie, do bani. Dlatego wybraliśmy się do rodziny z myślą „jak się uda, to się uda”.

Niebo nie wskazywało żadnego załamania pogody, wbrew doniesieniom meteorologów. Mimo wszystko, wyjście w góry było tylko opcją.

Zapasowe skarpetki dla zdobywców wzniesienia Jabłoniec.

Niedziela przywitała nas słońcem, więc zdecydowaliśmy, że wychodzimy. I tak oto napisaliśmy kolejną opowieść z beskidzkiego szlaku.

na początek Jabłoniec (624 m. n.p.m.)

To historyczne wzniesienie zaliczyliśmy „po drodze”. Pogoda była sprzyjająca, jednak nie chcieliśmy zatrzymywać się na starcie naszego marszu. Zrobiliśmy tylko zdjęcie przy słupku PTTK, gdyby okazało się, że jednak będziemy wracać inną trasą. Szybki rzut oka na obelisk, tablicę pamiątkową z krzyżem i dalej, w drogę.

Obelisk pamięci miejsca śmierci Leonarda Grafa von Thun de Hochenstein (widok z Jabłońca w kierunku zachodnim).

Krzyż ufundowany przez mieszkańców Jabłońca jako wotum wiary.

Rozglądając się wokół z łatwością można dostrzec trwające od wieków walory strategiczne tego miejsca. Nie dziwi więc fakt, że krwawe walki toczyły się właśnie o to wzgórze w czasach I wojny światowej.

Współrzędne geo: 49°41′20″N, 20°26′00″E

Zdobywcy Jabłońca.

kręta droga na Kuklacz (701 m. n.p.m. lub 774 m. n.p.m.)

Jako, że nie mieliśmy dobrze rozplanowanej trasy, szliśmy między szczytami ulicą asfaltową, rzadziej łąkami. Nie jest to zbyt dogodne, jednak kiedy zależy Ci na szybkości przemieszczania się wybierasz najprostsze rozwiązanie.

Tak więc mijaliśmy domy i pola, domy i łąki, domy i pastwiska. Pozdrowiliśmy mieszkańców mijanego domu, podziwialiśmy widoki jakie rozciągały się z pasma limanowskiego Velo. Kierowaliśmy się w stronę Siekierczyny, aby zgodnie z jezdnią dojść w miejsce z którego najłatwiej będzie nam wejść na szczyt. Zapominając o nawierzchni, pławiliśmy się w promieniach słonecznych i zapachach kwitnącej akacji i traw. Ciszę przerywał co jakiś czas śpiewający ptak lub psalmy niosące się z kaplicy w Siekierczynie.

Fajna trasa na marsz w słońcu.

Znak, dzięki któremu poczuliśmy się jak na prawdziwej wsi.

Zależało nam na czasie, więc szliśmy asfaltem aż do rozwidlenia, gdzie skręcając w prawo weszliśmy w osiedle. Mijając po lewej stronie Kuklacz Wschodni (Przyszowski), po jakimś czasie ponownie skręciliśmy w prawo, aby wejść w bramę lasu. U progu lasu, spotkaliśmy grupę innych zdobywców Kuklacza, którzy pocieszyli nas, że szczyt jest tuż tuż.

Maciej między Jabłońcem a Siekierczyną.

Maciej między Jabłońcem a Siekierczyną.

I rzeczywiście, niewiele brakowało, a przeoczylibyśmy szczyt, bo przez las szło się świetnie. Wcisnęliśmy hamulce na szybkie foto oraz zaplanowaną przerwę.

Mamy to!

Na kamienistej drodze poniżej słupka, przyjemnie było usiąść i zjeść śniadanie. Po 20 minutach wyruszyliśmy w kierunku zachodnim.

Fotografując się, pojawiła się obawa, że jesteśmy przy innym szczycie niż jest to wymagane – zamiast 701 mamy 774 metry?! Szybka konsultacja z Google nie dostarczyła nam odpowiedzi skąd ta rozbieżność, jednak uspokoiło nas, że inni zdobywcy 102 szczytów oznaczali się już wcześniej w tym miejscu. Czyli, jest OK. Warto jeszcze pamiętać, że w internecie i na lokalnych mapach określany jest on jako Kuklacz Siekierczyński, w odróżnieniu od tego wschodniego, niższego Kuklacza Przyszowksiego.

Współrzędne GPS dla Kuklacza: 49°39′40,8″N, 20°26′34,7″E

to jeszcze spacer na Golców (752 m. n.p.m.)

Przemierzając drogę w stronę kościoła w Siekierczynie mijaliśmy łąkę, która swoim bezkresem przypominała tapety z ekranów programu Windows – zieleń i chmury. Przechodzili koło nas również chłopcy, którzy nie mieli obaw przed przywitaniem się z obcymi – grzeczne „Dzień dobry” to sygnał, że małe miejscowości nadal łączą silne więzi. Imponujące!

Widok a la tapeta Windows. Siekierczyna.

Kiedy dotarliśmy do głównej szosy, zderzyliśmy się z doświadczeniem walki o życie. Przyznaję, że gdybym to wiedziała wcześniej nie wybrałabym tej trasy. Szliśmy poboczem jezdni, którą poruszały się samochody z niebezpieczną prędkością. Nie był to komfortowy przemarsz. Pewnie były skróty, żeby zejść na zachodnie zbocze Kuklacza i przebić się na Golców, nie mniej, aby nie tracić czasu na domysły, kierowaliśmy się do ostatniego celu mapą Google.

Takie widoki dostrzega się idąc na piechotę.

1.2 km wzdłuż jezdni dało mi do myślenia w trzech zakresach. Po pierwsze, nigdy nie wiesz, kiedy nastąpi Twój koniec linii czasu – wybierasz się na szlak w piękny dzień i może to być Twój ostatni przemarsz. Dzięki Bogu, ten okazał się nie być jeszcze finalnym. Po drugie, nigdy więcej nie będę ze zdziwieniem reagować na osoby poruszające się poboczem – skoro idą, to znaczy że mają w tym jakiś cel. Doświadczyłam tego ostatniej niedzieli, więc będę się odtąd kierować daleko idącą wyrozumiałością i przewidywaniem, że coś takiego jednak może mieć miejsce. Oraz po trzecie, wyciągam wniosek dotyczący lepszego przygotowania trasy przejścia. No more mad roads!

U podnóża wzniesienia Golców. Widok w stronę południowo-zachodnią.

Tak więc niesiona stresem doszłam z Maciejem do pól, na których daliśmy sobie 5 minut na regenerację. Od zachodu ciągnęły coraz mniej przyjaźnie wyglądające chmury. Przyspieszyliśmy więc. Ścieżka z wysoką trawą urwała się gdzieś na polanie. Rewanżem były bujające się roślinki i widoki rozpościerające się z polany. Oraz ponownie – dźwięki psalmów niesionych tym razem z kościoła w Siekierczynie.

Nie widząc połączenia Google z rzeczywistością, weszliśmy na przełaj do lasu domyślając się, że wreszcie trafimy na jakąś ścieżkę. I rzeczywiście, po przełamaniu bariery zarośli trafiliśmy na szlak niebieski, z którego nie zdawaliśmy sobie sprawy, że istnieje w tym miejscu.

Ten odpoczynek nie trwał nawet 5 minut!

Dotarliśmy do ławeczki i słupka z wyczekiwaną nazwą szczytu. Zaledwie rozsiedliśmy się, aby się napić, zagrzmiało po raz pierwszy. Nie było na co czekać, bo … wychodząc z domu rano, niebo nie zwiastowało deszczu i zostawiliśmy peleryny na fotelu, zaś Maciej przewidująco odpiął kaptur od kurtki, aby mu nie przeszkadzał.

Współrzędne geograficzne dla wzniesienia Golców: 49°39’58.4 N,  20°25’10.4 E.

Burza nad Golcowem.

Oszacowaliśmy, że jeśli zdecydowanie przyspieszymy, dotrzemy do domu w ciagu niecałej godziny. Spokojnym kłusem minęliśmy ciekawostki, czyli pomnik z kapliczką i nieco poniżej cmentarz wojenny. „Wrócimy tu kiedyś, będzie lepszy czas” – padła szybka wymiana zdań. Na rozwidleniu utknęliśmy na 30 sekund nie wiedząc czy teraz kierować się w lewo czy w prawo? Zza zakrętu wyłoniła się grupka osób, którymi okazali się być mijani rano mieszkańcy jednego z domów z którymi wymieniliśmy zdania. Również wracali z gór, tylko inną do naszej, trasą. Teraz już raźniej, bo bez wahania jak iść dołączyliśmy do nich i w majowym deszczu dotarliśmy wraz z nimi na Jabłoniec.

Mauzoleum Ottmara Muhra.

Super miła okazała się oferta podwiezienia nas do domu. Deszcz jednak mijał więc kontynuowaliśmy powrót na piechotę. Szybki ogląd cmentarza i mauzoleum Ottmara Muhra i zwartym krokiem wróciliśmy wzdłuż ulicy Kościuszki do Limanowej.

Elektrostatyka w powietrzu, czyli włosy stają dęba.

Podsumowanie:

Ogólnie, wyjście uznajemy za świetnie spędzony czas. Niekomfortowa była jedynie ciągła konieczność sprawdzania w telefonie drogi. Kluczenie między domami zabierało mi radość z widoków i skupienia się na doświadczaniu wędrowania – zamiast tego nieustannie szukałam trasy którą trzeba iść w określoną stronę. Ale, to już przeszłość. Wyciągamy wnioski.

Zgodnie z aplikacją miało to być 14 km. Realnie wyszło ponad 20 km. Do dzisiaj nie wiemy skąd ta różnica.

Jako, że było to spontaniczne wyjście, nie zabraliśmy ze sobą aparatu ani sprzętu monitorującego przebytą trasę. Mamy jednak kilka wniosków, jakie będą nam pomocne przy kolejnych wyjściach. Może i dla Was będą to ciekawe podpowiedzi, jeśli jesteście początkującymi zdobywcami „102 wysp…”?

Wyposażenie na wycieczkę:

  • jedzenie: 2 banany, 2 kromki chleba z szynką, butelka wody 1.5 l oraz dwie porcje napoju elektrolitycznego Ani Lewandowskiej (jako test skuteczności).
  • sprzęt: zegarek Garmin z trackerem, dwa telefony, 2 plecaki.
  • odzież: na lekko + kurtki (gdyby się ochłodziło).

Dopiero na jezdni w Siekierczynie włączyliśmy aplikację, która zmierzyła, że idąc na Golców i wracając do domu pokonaliśmy 10 km. Było to nieco po godzinie 10:00.

Wnioski:

  • dane wyprawy: 3 szczyty i ponad 20 km. w nogach
  • rozpoczęcie: 07:45, zakończenie: 13:15
  • ilość napojów – OK, zabrakło termosu z kawą lub herbatą, ale w sumie i tak nie robiliśmy długich przystanków więc na relaks pod słupkiem nie byłoby czasu
  • ilość jedzenia – optymalnie (do domu wróciła ze mną jedna kanapka)
  • zgodnie ze swojskim  powiedzeniem „Lepiej dźwigać, niźli ścigać” następnym razem weźmiemy przygotowane przeciwdeszczowe okładziny, nawet gdyby zapowiadali całodniowe słońce bez zachmurzenia
  • zaliczyliśmy kolejne 3 ze 102 wysp – pozostało nam jeszcze 87 wzniesień!
Udostępnij: