O 3.30 nad ranem podjeżdża po nas busik. Jest tak mały, że nie dla każdego jest miejsce siedzące. Konflikt wisi na włosku i materializuje się w postaci dyskusji na tematy polityczne z panią Rosjanką, którą wynajmuje nam ten środek transportu. Rozmowa na tematy historyczne w Rosji jest z wiadomych przyczyn nierozsądna, zwłaszcza jeśli rozmówcą jest ktoś, od kogo zależy, czy dojedziemy na czas na nasz pociąg. Na szczęście do takich ekstremów nie dochodzi i około 8 rano wsiadamy do Transsibu jadącego w kierunku Irkucka. Tym razem jesteśmy rozrzuceni po dwóch wagonach – trafia mi się górna półka nad niezbyt towarzyską rosyjską rodzinką podróżującą z dwójką dzieciaków (w tym jedno w pieluchach, co dobitnie uświadamiam sobie jednej nocy) oraz nadmiarem bagaży. Jednak ponieważ pierwsze przyjaźnie zostały zadzierzgnięte, dobrą alternatywą okazuje się wędrowanie po wagonach – śniadanie jem z Aniami i Halinką, obiad z Grażynką i Bogdanem, podwieczorek w drugim wagonie z Anią, Asią i Konradem. Ci ostatni jadą w ciekawym towarzystwie – szamana, który jednak z wyglądu przypomina wędkarza (ma wędkarską kamizelkę), ale umie grać na komusie i ma hippisowską żonę, grającą na bębnie. Szaman lubi rozmawiać z ludźmi i pić wysokoprocentowe trunki. Kiedy w Nowosybirsku stoimy na czteroipółgodzinnym (!) postoju postanawia się nami zaopiekować i najpierw prowadzi do darmowej toalety dworcowej – która nie dość, że składa się z dziur w podłodze i nieszczególnie pachnie, to jeszcze poszczególne kubiki nie mają drzwi. Potem pilotuje nas do centrum, ale gubimy go po drodze przy kolejnym sklepiku z piwem. Tak więc stolicę Syberii zwiedzamy w końcu sami, posługując się odręczną mapą, którą narysował mi jeszcze w Wiedniu kolega. Miejscem, gdzie zdaje się koncentrować nowosybirskie życie jest Plac Lenina, z adekwatnymi do nazwy pomnikami oraz teatrem z początku XX wieku. Ciekawym miejscem jest też pobliski park, z chłopakami zarabiającymi pieniądze tańcząc breakdance, peruwiańskim zespołem i dużą ilością par odbywających swoje randki. Podchodzi do nas grupka nastoletnich fanek zespołu Tokyo Hotel i z nadzieją w głosie pyta, czy jesteśmy Niemcami. Gadamy z nimi chwilę mieszanką rosyjskiego z angielskim i odchodzimy, zostawiając je z niespełnioną nadzieją spotkania zachodnich turystów. W międzyczasie Słońce chyli się ku zachodowi, a my wracamy na dworzec. Pełno tam podróżnych ze wspomnianymi już kraciastymi „ruskimi torbami“. Na jednym z peronów kwitnie handelek odzieżowy wprost z wagonów pociągu z Ułan Bator. Ogarnia nas lekka konsternacja – gdzie jest nasz pociąg? W międzyczasie został przestawiony na inny tor, ale udaje nam się go zlokalizować. Jedziemy dalej.

Podróż do Irkucka trwa dwie doby. Jestem pod dużym wrażeniem rosyjskich dworców – chyba wszyscy jesteśmy, bo mimo zakazu robienia zdjęć każdy uwiecznia te miejsca. Dworce są czyste i świeżo odmalowane, nie walają się na nich śmieci, nie widać bezdomnych. Jasne, można powiedzieć, że to tylko na pokaz, że dalej już nie jest tak kolorowo, ale jednak dworzec jest wizytówką miasta i dobrze jeśli jest zadbany. Oczywiście ich styl jest pompatyczny na rosyjską modłę, pełen socrealistycznych rzeźb stylizowanych na antyczne. Moje największe emocje jednak budzą zabytkowe lokomotywy parowe wyeksponowane na ważniejszych stacjach. Ta w Krasnojarsku jest naprawdę ogromna i ma na przodzie portrety Lenina i Stalina, a na boku sentencję: „Wszystko dla zwycięstwa, wszystko dla frontu“. Zaczynam na dobre odczuwać respekt dla rosyjskiej kolei.

Udostępnij: